To już prawie koniec mojej 'zabawy' ze zdjęciami z Danii. Z niesłabnącym sentymentem przeglądam je i obrabiam , by umieścić na blogu.
Tego dnia ograniczono ilość kolejek metra kursujących w stronę Christianshavn. Wagoniki były przepełnione, a przed drzwiami kłębiły się małe tłumy. Kolejny raz przekonałam się, że Skandynawowie są mistrzami w utrzymaniu porządku i pojawiła się specjalna obsługa, kontrolująca wsiadanie/wysiadanie, więc obyło się bez przepychanek. Żałuję, że nie było jej, kiedy wchodziłam do pociągu TLK we Wrocławiu :)
Część Kopenhagi zwana Christianshavn , i nie ma co ukrywać, słynie przede wszystkim z dzielnicy Christiana , która jest mekką dla turystów szukających dobrej zabawy.
To chyba najbardziej kolorowe miejsce w całej Danii. Mieszkańcy tego małego "państwa w państwie" (a jest ich ok. 850), za nic mają obowiązujące poza nim prawo. Dzielnica ma nawet swoją własną walutę i flagę. A co dla niektórych najważniejsze bez problemów kupimy tu woreczek marihuany, czy innego miękkiego narkotyku, prosto z, a nie spod lady. Teoretycznie nikt tu z tym się nie kryje, choć na całym terenie obowiązuje całkowity zakaz fotografowania, o czym , co krok przypominają znaki na budynkach. W oparach trawki i przy dźwiękach muzyki reggea możemy pooglądać stragany z rękodziełem i innymi , niezidentyfikowanymi bliżej produktami. Co chwilę słychać też wybuchy śmiechu.
Dowiedziałam się, że duński rząd cały czas walczy z mieszkańcami Christiany i zależy mu na zajęciu całej strefy. Mieszkańcy postanowili więc zorganizować zbiórkę pieniędzy,by cały teren wykupić. Czy im się uda?
Potem udałyśmy się na spacer "wszędzie i nigdzie".
Najwidoczniej była to "ciężka" lektura :)
Ostatniego dnia przypomniało mi się , że grzechem byłoby być w Kopenhadze, a nie zobaczyć Nomy. Nastąpiła "akcja mobilizacja", z mapą w torebce i z nadzieją , że jednak nie będzie padać, ruszyłyśmy znów do metra.
Zjeść , nie zjadłyśmy, bo Monika zapomniała zarezerwować dla nas stolik (z półrocznym, czy też rocznym wyprzedzeniem) :)
Ale nie ma tego złe - auta też mogę pooglądać !
No i czemu takie fajnie zdjecia mi pokazujesz...teraz musze jechac!!!!
OdpowiedzUsuńKoniecznie! Polecam bardzo!
OdpowiedzUsuńAle wiedząc już o Twoich wakacjach, będę ostrożniej wchodzić na Twojego bloga.. na kolejną wyprawę na razie mnie nie stać, a zdjęcia działają na mnie bardziej, niż jakakolwiek reklama w biurze turystycznym :)
ten beżowy samochód.. och jaka byłabym szczęśliwa jeżdżąc takim cudem..
OdpowiedzUsuńi już wiem, dlaczego nam sie wydaje, że z wszystkich miejscowości są podobne zdjęcia...
hasło klucz to: rzeka.
w każde city do którego sie wybieramy leży nad dużą rzeką.. a przy niej widoki są poprostu podobne ;D
..ale to tylko taka moja teoria;)
zgadzam się!dla tego auta zrobiłabym nawet prawo jazdy :)
OdpowiedzUsuńTwoja teoria pasuje.. tylko, że Sztokholm i Warszawa też są nad/przy wodzie..
To chyba chodzi konkretnie o Wrocław :)
LOL ;-) Czyli obie musimy uwazac!
OdpowiedzUsuńNoma... Czułam pewnie to samo przejeżdżając nieopodal The French Laundry :)
OdpowiedzUsuńNo cóż, może kiedyś... Ceny widzę mają podobne!
Marta, już za późno! już widziałam posty z Oslo. :)
OdpowiedzUsuńGosia, również wierzę, że mój portfel skończy kiedyś swoją dietę i trochę "przytyje". Nie wierzę, że Noma jest przereklamowana, skoro wygrała w międzynarodowych rankingach po raz kolejny :)