28 grudnia 2012

Zastrzyk energii w zimowy wieczór.


Rano ciemno, po południu ciemno. Termometr pokazuje dziwne, jak na grudzień, temperatury, a rękawiczki w torebce wymieniłam na parasol. Mróz zakrada się wieczorową porą i przypomina, że jeszcze przed nami kilka miesięcy zimy. Pamiętam !
Święta minęły. Szybko. Za szybko! Nie wiem już sama, czy były bardziej czasem odpoczynku, czy próbą wyleczenia zaniedbanego przeziębienia.
Ich koniec wcale nie oznacza, że przyprawy korzenne ukryte zostaną w najmniej dostępnych zakamarkach szafki w przyprawami! Stale mam ochotę na coś rozgrzewającego i słodkiego. Na energetycznego kopa w zimowy wieczór. I niech tylko nie będzie grzanym winem..

Rozgrzewający napój cytrusowo-imbirowy

* na 2-3 porcje
600ml soku jabłkowego
4 goździki
5 cienkich plasterków świeżego, obranego imbiru
1/2 pomarańczy 
4 plasterki cytryny 
2-3 łyżeczki miodu 


Sok wlewamy do rondelka. Cytrusy wyparzamy pod strumieniem wrzątku. Połówkę pomarańczy kroimy w łódeczki, cytrynę w plastry. Wrzucamy do soku razem z obranym imbirem i goździkami. Rondelek ustawiamy na niewielkim ogniu i doprowadzamy do wrzenia, gotujemy ok. 3 minuty. Wyłączamy gaz i czekamy aż napój nieco ostygnie. 
Miód można dodawać bezpośrednio do soku, ale osobiście wole dodawać go do każdej szklanki osobno, zalać niewielką ilością napoju, wymieszać i dopełnić szklankę sokiem, kawałkami owoców i imbirem.
Voila !


Smacznego !

14 grudnia 2012

Maślane ciasteczka, do których robię maślane oczy.


Małe przyjemności. Zamykam oczy, biorę pierwszy kęs.. potem drugi i trzeci. Czuję słodką, maślaną słodycz, a po chwili kawałki białej czekolady i miękkie śliwki. Po nich, na podniebieniu zostaje już tylko delikatny migdałowy posmak. Popijam gorącą kawą. Smaczny dzień.

Ciasteczka nie wymagają długich przygotowywań. Można je przygotować dzień wcześniej i zamiast do zamrażalnika, wstawić na noc do lodówki.
Szybko zyskały wielu miłośników..
Najważniejszym ich składnikiem jest masło, więc nie próbujcie go zastępować zwykłą margaryną. Zabraniam !  Nie i już ! :)

Maślane ciasteczka z kawałkami białej czekolady i suszoną śliwką

200g miękkiego masła
3/4 szklanki cukru (więcej, jeśli lubicie bardzo słodkie ciastka)
2 jajka
2 łyżki wody
1 łyżeczka ekstraktu z migdałów (najlepiej naturalnego)
3 szklanki mąki
1 łyżeczka sody
1/4 łyżeczki soli
100g drobno pokrojonej, białej czekolady
100g suszonych śliwek


W dużej misce mieszamy razem masło, cukier, jajka, wodę oraz ekstrakt migdałowy.
Dodajemy mąkę , sodę i sól. Dokładnie mieszamy. Na koniec wrzucamy pokrojone drobne kawałki suszonych śliwek i białej czekolady.
Przykrywamy pojemnik i wstawiamy ciasto na 30 minut do zamrażalnika.


Najczęściej odmierzam ilość ciasta łyżką stołową, następnie formując z nich kulki. Układamy je na blasze wyłożonej papierem do pieczenia i lekko spłaszczamy palcami.
Wkładamy do piekarnika rozgrzanego do 180*C na ok. 10 minut. Wyciągamy, kiedy brzegi będą miały złoty kolor. Odradzam wydłużenia czasu pieczenia, ciasteczka smakują najlepiej, kiedy po wyjęciu z piekarnika sprawiają wrażenie lekko niedopieczonych w środku.


Smacznego!

* bazowy przepis pochodzi z Dine & Dish.

8 grudnia 2012

Is it a crime ? Oszustwa kulinarne.


Ponad 8 tysięcy kilometrów - tyle właśnie dzieli mnie od stolicy Tajlandii, Bangkoku. I tyle właśnie kilometrów marzę kiedyś przebyć w czasie kulinarnej podróży.
Dlaczego akurat Tajlandia? Racja - nie miałam okazji spróbować ich tradycyjnego, domowego jedzenia. Nie interesują mnie wymyślne połączenia. Chcę znaleźć na talerzu składniki, które nie tak dawno lokalny dostawca przywiózł na stragan, składniki, które jeszcze niedawno wisiały na drzewie lub pływały w pobliskiej rzece. I najlepiej niech to wszystko przygotowuje prawdziwa tajska pani domu.. albo jeszcze lepiej - stara babuleńka z tajskiej wioski, która na tradycyjnym jedzeniu zna się jak na niczym innym. Od nadmiaru chilli jestem w stanie uronić nad talerzem parę łez :)
Nie wszystkim przypadną do gustu, typowe dla tamtych regionów, połączenia smakowe. Są tak różne od tego, do czego przywykliśmy. Jest czosnek, imbir, trawa cytrynowa, chilli, mleko kokosowe, krewetki.. i mnóstwo innych dodatków o nazwach tak orientalnych, jak sam ich smak. Mnie mieszanka ta urzeka i żałuję, że wiele składników jest jeszcze niełatwo dostępnych w Polsce.
Dzisiejsza zupa jest 'przejściem granicznym' między kuchnią europejską a tajską. Moje oszustwo kulinarne, więc nazywać ją zupą tajską odważę się bardzo po cichu :-) Łączy w sobie słodkie, pieczone marchewki i czerwoną cebulę oraz rozgrzewającą porcję pasty red curry. Połączenie o kremowej konsystencji. I choć nie uznaję fix'ów i instantów, to w tym wypadku słoiczek red curry otwieram bez wyrzutów sumienia.
Po kuchni roznosi się zapach mleka kokosowego i przypraw.. na chwilę przenoszę się w miejsce oddalone o 8 tysięcy kilometrów.
I 'niech giną', jak mawia znajomy, zupki chińskie!

Kremowa zupa z pieczonej marchewki z pastą red curry

500g marchwi
1 łyżka oliwy z pestek winogron
1 mała, czerwona cebula
ok 600-700ml przegotowanej wody
1 1/2 łyżeczki pasty red curry 
( można zwiększyć jej ilość, jeśli lubicie bardzo ostre dania )
180ml mleka kokosowego
sól i pieprz do smaku
garść zielonej pietruszki 


Marchewkę obrać i pokroić w niewielkie krążki, a obraną cebulę pokroić w kostki. Wszystkie warzywa wsypać do miski, dodać łyżkę oliwy, doprawić niewielką ilością soli i pieprzu (użyłam ziołowego) i wymieszać. Rozłożyć na blasze wyłożonej papierem do pieczenia i wstawić do piekarnika nastawionego na temp. 200C. Piec ok. 30 minut, aż marchewka będzie miękka, pamiętając o tym, by co 10 minut wymieszać warzywa łopatką, by się nie przypaliły. 

 
Po wyjęciu z piekarnika wrzucamy je do garnka i dodajemy 250ml wody oraz pastę curry. Gotujemy ok 10 minut. Następnie miksujemy zupę w blenderze dodając mleko kokosowe. Przelewamy z powrotem do garnka i dodajemy resztę wody, by zupa miała odpowiednią konsystencję. Doprawiamy ją solą i posypujemy świeżą pietruszką. Jemy! :)

5 grudnia 2012

Grudniowe rytuały.


Szczerzę nie znoszę nadchodzącej pory roku.
Kiedy inni zacierają z radością ręce, czekając na pierwsze wyprawy w ośnieżone góry , wyjazdy na snowboard lub narty, ja zacieram ręce, które marzną w czasie wypatrywania autobusu i czekam tylko, by możliwie jak najszybciej zaszyć się w ciepłym pokoju.
Powoli "zamarzają" też moje komórki odpowiedzialne za kreatywność. Przynajmniej znalazłam wytłumaczenie na chwilowy brak weny..


Z czystym sumieniem "przytulam" się do rozgrzanego piekarnika i podglądam rosnące ciasteczka. Daję im trochę "ochłonąć" i zabieram ze sobą do łóżka, na którym leżą w nieładzie wszystkie moje kulinarne "lektury" na ten miesiąc. Uznaję to, za mój grudniowy rytuał! :-)

Podwójnie czekoladowe ciasteczka z orzechami włoskimi 

100g gorzkiej czekolady
100g czekolady mlecznej 
100g masła
2 szklanki mąki
1 łyżeczka proszku do pieczenia
1/2 łyżeczki sody 
2 jajka 
3/4 szklanki brązowego cukru
1/2 łyżeczki pasty z wanilii (lub esencji waniliowej)
100g posiekanych orzechów włoskich
szczypta soli

W rondelku zagotować niewielką ilość wody. Zmniejszyć płomień  i ustawiamy na nim miskę, do której wrzucamy 100g gorzkiej czekolady i 50g czekolady mlecznej, połamanej w kostkę. Dno miski nie powinno dosięgać poziomu wody. Kiedy czekolada się roztopi dodajemy 100g masła, mieszamy. Gdy składniki się połączą ściągamy miskę z rondelka i odstawiamy masę czekoladową do ostudzenia. 
W osobnym naczyniu łączymy mąkę z proszkiem do pieczenia, sodą i szczyptą soli. 
Jajka ubijamy na puszystą, jasną masę, wraz z cukrem i pastą waniliową. Wlewamy ostudzoną masę czekoladową, mieszamy.Stopniowo dodajemy suche składniki, cały czas mieszając mikserem ustawionym na niskie obroty. 
Na koniec dodajemy kawałki orzechów i 50g mlecznej czekolady pokrojonej w kostkę. Mieszamy ręcznie. 
Wstawiamy ciasto do lodówki na pół godziny. Po wyjęciu, odmierzamy porcje za pomocą łyżki stołowej - nabieramy ciasto z niewielką "górką". Formujemy kulki, kładziemy na blasze wyłożonej papierem do pieczenia i lekko je spłaszczamy dłonią.
Wstawiamy do piekarnika nagrzanego do 175C, na ok. 10 minut. Nie należy trzymać dłużej, ciastka mają być chrupiące na zewnątrz, a konsystencją środka przypominać brownie. Idealne do kawy! 
Z podanego przepisu otrzymacie ok. 20 ciasteczek. 
Enjoy !


30 listopada 2012

Klubokawiarnia Redakcja.


Pewnie zauważyliście, że większość polecanych przeze mnie miejsc (przede wszystkim kawiarni), niestety,ale nie znajduje się na Śląsku.. Ubolewałam nad tym długi czas, wierząc, że "nic tu się nie dzieje, nic nie otwiera, nic nie organizuje". Ale,ale, ale.. myślę, że przyszła pora przyznać, że jednak (W KOŃCU!) i w tej dziedzinie zmieniło się i zmienia nasze województwo na lepsze.
Dziś zapraszam do Redakcji.


"Stąd możecie obserwować miasto za dnia jak również podziwiać serce Katowic nocą, nie zapominając, że kiedyś to właśnie aleja Wojciecha Korfantego była centrum towarzyskim Katowic."
Klubokawiarnia, to nowe miejsce na mapie Katowic, mieszczące się w budynku Galerii Sztuki Współczesnej BWA. Pierwsza wizyta, mimo dość wysokich oczekiwań, wydaję się nie być ostatnią.
Odnoszę wrażenie, że docelowo, Redakcja ma stać się nie tylko miejsce spotkać w ciągu dnia, przy kawie i śniadaniowym zestawie. Ważne jest także, by po zmroku przyciągała ciekawe osoby na równie ciekawych imprezach. Facebook podpowiada mi, że wszystko zmierza w tym kierunku :)



Przyjeżdżamy na miejsce koło południa. Lokal zajmuje ogromną przestrzeń, więc wydaję się być dość pusty, ale w miarę upływu czasu, przychodzi co raz więcej ludzi.
Siadamy wygodnie przy największym stole, chyba w nadziei, że sprawdzimy, czy rzeczywiście, na porządku dziennym jest tu dosiadanie się do nieznajomych :-) Przez okno możemy obserwować tłumy studentów przechodzących przez ul. Korfantego i Hotel Altus.
Jeśli chodzi o wystrój, to białymi, podłużnymi kafelkami i fabrycznymi lampami, kolejna kawiarnia trafia w me serce. Jest jasno i przytulnie, ale nie nudno - koloru dodaje nowoczesne graffiti na jednej z bocznych ścian.


W menu mamy kilka ciekawych pozycji, raczej lunchowych, niż śniadaniowych.
Ceny (ani obsługa) na szczęście nie odstraszają, więc zamawiam cappuccino i świeżą bułkę z kremowym serkiem i łososiem. Taki niezawodny zestaw.

Niestety, nie dostaję kawy z "serduszkiem", ale mleko było dobrze spienione, więc postanowiłam, że nie będę chować urazy :) Wypiłam zawartość filiżanki ze smakiem.
Aktualizuję : I ciasteczka do kawy bardzo "om nom nom" :)
Bułka również niczego sobie - naprawdę można było wyczuć, że składniki są świeże. Problem miałam jedynie z nałożeniem sosu, do którego nie podano łyżeczki, a maczanie bułki w miseczce parokrotnie mniejszej, lub lanie sosu wprost na bułkę było niewygodne. Może i przesadzam.


Posiedzieliśmy około godzinę, co chwila wybuchając śmiechem (więc jeśli komuś przeszkadzaliśmy w romantycznym spotkaniu - przepraszam ;-)).


Polecam!
Klubokawiarnia Redakcja 
Al. Wojciecha Korfantego  
Katowice

22 listopada 2012

Koszyk jabłek i słoik karmelu.


Wciąż trwa sezon na jabłka. Trochę się już nimi tej jesieni objadłam. Część kupiłam, część dostałam. Ilość wystarczająca do wykarmienia małej armii, to nie mały problem, jeśli nie chcę się jej zmarnować. Dlatego często na pytanie "- A z czym to ciasto?" odpowiadam "- Z jabłkami.. znów."
Ale nie ma tego złego! Na szczęście jabłka są dobrym towarzystwem dla mojego ulubionego cynamonu, a ostatnio także z trudem opanowuję się przed wyjadaniem , przygotowanego wcześniej, karmelu, który do tego duetu świetnie pasuje. W końcu podjadanie (pfff.. próbowanie!) , to jeden z plusów i przyjemności samego pieczenia, czyż nie ? :-)

Ciasto jabłkowe z sosem karmelowym

ciasto :
180g miękkiego masła
200g cukru 
3 jajka
170g mąki pszennej
160g mąki pszennej pełnoziarnistej 
2 płaskie łyżeczki proszku do pieczenia 
1 łyżeczka gałki muszkatołowej
3 łyżeczki cynamonu

800g (waga przed obraniem) jabłek, umytych, obranych i pokrojonych w kostkę
2 łyżki cukru 
1 łyżeczka cynamonu 

karmel :
1 szklanka cukru 
2 łyżki wody
1 łyżka masła
1/2 szklanka śmietany kremówki 30%
 szczypta soli
Blachę o średnicy 23 cm wyłożyć papierem do pieczenia.
W pierwszej kolejności przygotowujemy karmel. Cukier wsypujemy do rondelka, dodajemy dwie łyżki wody. Podgrzewamy na średnim ogniu i mieszamy, aż cukier całkowicie się rozpuści, wtedy możemy nieco zwiększyć ogień. Od czasu do czasu ściągamy rondelek z gazu i wykonujemy kolisty ruch ręką, by go wymieszać. Czekamy, aż uzyska złocisto-bursztynowy kolor, wtedy dodajemy masło a po chwili śmietanę kremówkę i szczyptę soli. Na chwilę możemy ściągnąć rondelek z gazu, przemieszać, podgrzewać go ponownie, aż będzie miał odpowiednią konsystencję, pamiętając, że podczas studzenia jeszcze zgęstnieje.


Jabłka myjemy, obieramy i kroimy w drobną kostkę. Całość wrzucamy do miski, posypujemy 2 łyżkami cukru i łyżeczką cynamonu, dokładnie mieszamy i odkładamy na bok.
Masło ucieramy z cukrem, po czym, dodajemy jajka , jedno za drugim, po każdym dokładnie mieszając.
Suche składniki , tj. obie mąki, cynamon, gałkę muszkatołową i proszek do pieczenia mieszamy ze sobą w osobnej misce. Stopniowo dodajemy je i mieszamy z mokrymi składnikami za pomocą miksera.
Na końcu dodajemy połowę jabłek do ciasta, energicznie trzeba wymieszać je z gęstym ciastem. Taką masę przelewamy do formy na wierz posypując drugą połową owoców.
Wsadzamy do piekarnika nagrzanego do 175C, po czym zmniejszamy temperaturę do 160C i pieczemy ok. 1 godzinę.
Karmelem polewamy wystudzone ciasto <3


 Smacznego !

18 listopada 2012

Kurs pieczenia cupcakes z Good Cake.


Wchodzę na pocztę. 20 nowych wiadomości. Nadawca większości z nich, to Pan Groupon, na którego zdarza mi się psioczyć, jeśli zalewa mnie falą nieciekawych ofert lub odwrotnie - bardzo ciekawych, w momencie, kiedy głodny portfel czeka, by go nakarmić.
Szybko przebiegam wzrokiem przez zawartość skrzynki. Kurs pieczenia cupcakes! . Dzięki Panie Groupon ! Tego samego dnia mam już kupon i zwerbowane towarzystwo, ale ostatecznie udaje nam się wybrać dopiero po 2 miesiącach..


Przychodzimy 20 minut przed czasem, wita nas głośne "dzieeeń dobry, proszę dalej!" , dobiegające z (jak się potem okazało) kuchni. Bella, prowadząca kurs i właścicielka Good Cake, przychodzi nas powitać i zaprasza do stołu, na którym przygotowane jest 10 stanowisk dla piekących oraz potrzebne produkty.
Z pochodzenia jest ona Szkotką, ale płynnie mówi po polsku, jedynie od czasu do czasu mówiąc coś lub przekręcając w zabawny sposób.. ku naszej uciesze :)
Dostajemy także kilka książek kulinarnych, by 'zainspirować' się nimi, czekając na pozostałych.


Reszta uczestniczek przybywa i potwierdza się, że B. okazuje się być jedynym UCZESTNIKIEM kursu, ale pociesza go wiadomość, że było 3 innych przed nim.
Każdy ma naklejkę ze swoim imieniem , a Bella w typowo anglosaski sposób zwraca się do nas w bardzo otwarty, przyjazny sposób, bez zbędnego "pan/pani".  Zadaje kilka pytań, dopytuje się o ulubione desery...


Zabieramy się za waniliowe cupcakes. Początkowo w pomieszczeniu jest dość chłodno, więc żartujemy, że i twardawe masło, które przyszło nam ucierać z cukrem ręcznie, ma wymaganą 'temperaturę pokojową'.
Mieszamy w jedną stronę, w druga. Po chwili B. stwierdza : "nie wiedziałem, że to takie ciężkie!".
Gotową masą napełniamy 6 papilotek i zanosimy je do kuchni, gdzie pieką się w czasie, gdy zabieramy się za ich czekoladową wersję.


Kolejnym punktem kursu jest przygotowanie lukru na bazie masła i cukru pudru. Przyznaję, że nie lubię tego typu dekoracji na cupcake'ach, ale jest to typowo brytyjski sposób ich podawania a Good Cake, to angielska piekarnią na Śląsku.
Po żmudnej walce z masłem w czasie ucierania , udaje mi się szybko ( jak na amatora, heloł! :D ) osiągnąć odpowiednią konsystencję i dumna zaczynam dodawać barwnik do masy. Dzielę ją na 4 części, by mieć kilka kolorów do 'zabawy'.


 Idziemy do kuchni po gotowe waniliowe babeczki, które dekorujemy jako pierwsze.


Bella, prezentuje kilka sposobów w jaki możemy je ozdobić - za pomocą rękawa i tyłki do dekorowania lub szpatułki. Staram się jak mogę, ale lukier nie wygląda na babeczkach, jak te w kulinarnych magazynach. Dużo przy dekorowaniu śmiechu i luźnych rozmów.
Dodatkowo mogliśmy dekorować nasze dzieła mini herbatnikami, czekoladowymi cukierkami, posypką lub żelkami. Kolorowe szaleństwo!


 Martyna zmieszała kilka kolorów i właściwie przypadkowo otrzymała fajny szary kolor, na tle którego wszystkie kolorowe dodatki wyglądały efektownie. 


B. nie musiał "oddawać fartucha" - wyszedł mu naprawdę świetny łososiowy kolor, który nawet prowadząca pochwaliła. Mogę sobie wyobrazić takie babeczki na paterze ustawione na weselnym stole :)
Moje można zobaczyć poniżej.


Kurs polecam tym , którzy dopiero zaczynają swą przygodę z cupcake'ami lub bardziej wprawionym w "bojach", którzy chcieliby przyjemnie spędzić czas, piekąc w większym gronie. Dobry odstresowywacz ! Ja na pewno zgłoszę się na kolejny (prawdopodobnie będzie organizowany po Nowym Roku), jak tylko będzie znana jego tematyka. Ba! Zgłoszę się kilka razy, jeżeli będą to serniki <3

Więc make the world better i upiecz/zjedz one cake at a time'
Good Cake 
ul. Daszyńskiego 60
Gliwice
Znajdziecie ich na Facebooku!

15 listopada 2012

Cafe Melon.


Kawiarnia połączona z księgarnią, której półki uginają się od kulinarnych książek ? Nie trzeba mnie przekonywać. Idę ! Ruszam na Pragę i mam nadzieję się mile zaskoczyć..


Z zewnątrz kawiarnia nie wyróżnia się spośród innych lokali na ulicy. Jest surowo i trochę shabby , ładnie po angielsku ujmując. Podoba mi się! Niebieski stołek i stolik zabrałabym do domu..


Wchodząc do środka od razu kierujemy wzrok na kolorowe okładki niesamowitej ilości książek kulinarnych. Czy tak wygląda niebo ?  Z oczami jak pięć złoty ruszam do regałów .. a na mnie rusza pies.. psy. Trochę poszczekały, poskakały, ok. Lubię zwierzęta, ale moja sympatia ma swoje granicę. Psy wydawały się przyjazne i wiem, że stanowią część "wizerunku" kawiarni.. ale wolałabym mieć jak najbardziej ograniczony kontakt z wolno biegającymi zwierzętami, w miejscu, w którym jem ( i za to płacę ). Co kto lubi.
Zanim przeglądam kilka książek z półki chcę coś zamówić. Staje na kawie, bo nie ma ani ciasta, ani świeżego pieczywa. Pustki. Minus.


Kawa też nie robi na mnie wrażenia, zarówno estetycznego, jak i smakowego.
Moją sympatię do lokalu podtrzymują książki, które, by zaspokoić głód, pożeram wzorkiem. Nawet najbardziej wybredny klient znalazłby tu coś dla siebie. Większość asortymentu jest w języku angielskim, co myślę, w dzisiejszych czasach, nie stanowi przeszkody.
Na Inżynierskiej mamy także możliwość kupna zdjęć, które widać na 2 zdjęciu ustawione na górnej półce.


Przed wyjściem idę jeszcze do toalety. Kurz. A podobno , i zabijcie mnie, ale nie przypomnę sobie, czyje to słowa , restaurację poznaje się po czystości właśnie w tym miejscu.
Po wizycie mam mieszane uczucia. Myślę, że miałyśmy pecha trafić na bardzo 'nieszczególny' dzień.
Drogi Melonie, trudno mi wydawać opinię na Wasz temat, skoro nie miałam okazji niczego spróbować..
Na dzień dzisiejszy pozostaje lekki zawód, ale na pewno dam Wam drugą szansę !

Cafe Melon
ul. Inżynierska 1
Warszawa