29 sierpnia 2012

Kazimierz Dolny.


Wyjazd do Kazimierza Dolnego był już w planach setki razy. Czyli mniej więcej tyle samo, ile na krakowski Kazimierz. Ale jak to się mówi - "do stu jeden razy sztuka", więc 14 i 15 sierpnia mam okazję poznać jego klimatyczne , brukowane uliczki.
Jako "doświadczony podróżnik", za nic mam prognozę pogody.. i z balerinkami na nogach obserwuję jak  lekka , warszawska mżawka, w miarę zbliżania się do Kazimierza przemienia się w strugi deszczu. Proszę nie brać ze mnie przykładu! Dobrze, że nie było czasu na marudzenie. Więc decydujemy, że nasiąknięte wodą buty nie mogą nam zepsuć wycieczki. Ok, mi trochę zepsuły, szczególnie kiedy wchodząc do prawie pustych pomieszczeń słychać było tylko ich dziwne odgłosy.
Ale wracając do Kazimierza..


..ma on niewątpliwie bardzo unikatowy charakter i dużo uroku ( który widzę jeszcze lepiej, kiedy drugiego dnia przestaje w końcu padać i mam ochotę się z ciekawością wszędzie rozglądać! ). Zachowało się w nim sporo zabytkowych budynków, z elementami z kamienia i drewna, które bardzo lubię.
Nie trudno zauważyć, że miejsce to szczególnie upodobali sobie artyści. Na każdym kroku natkniemy się na jedną z wielu autorskich galerii.


15 sierpnia był dniem wolnym, więc miasto zostało zalane przez falę turystów. Denerwują mnie takie perełki wśród "atrakcji" jak chodzące Hello Kitty czy Kubuś Puchatek. 


Radzę jednak, nie ograniczać się do rynku i pójść na spacer jak najdalej od ścisłego centrum.


 Przy wejściu na wzgórze, przygotujcie się, że za ten widok przyjdzie Wam zapłacić.. 1,5zł!


Ciąg dalszy wkrótce. Bo chyba nie myślicie, że zabrakło w Kazimierzu wątku kulinarnego?

P.S zepsuty laptop zmusił mnie do przeproszenia się z komputerem stacjonarnym, na którym mam wrażenie, że wszystko (np. prosta obróbka zdjęć) zajmuje mi dwa razy więcej czasu..

24 sierpnia 2012

Rozczarowanie.

Uwaga! Będę marudzić.

Do Gdańska wybierałam się przez ostatnie 3 lata, za każdym razem mając w pamięci ostatnią wizytę na Jarmarku Dominikańskim. Wspomnienia zasnuła już lekko mgła, bo wszystko miało miejsce w czasach, kiedy z Towarzyszkami, uważałyśmy się za "piękne i młode", nie wątpiąc w naszą nieprzeciętną inteligencję, bo przecież chodziłyśmy do LICEUM i wkrótce miałyśmy zdawać bardzo poważny egzamin.. tak, MATURĘ.


W każdym bądź razie, udało mi się końcu ( ledwo, bo ledwo ) przekonać siebie samą, że samotny wyjazd do Gdańska to dobry pomysł, zakupić bilet i spędzić całkiem przyjemne półtorej godziny w autobusie, w towarzystwie 4 dzieciaków, z których "tylko" dwójka zdawała się znęcać psychicznie i fizycznie nad swoimi rodzicami, od momentu narodzin.
Usiadła przy szybie, z nadzieją spoglądając w niebo, by z tych niewinnych chmur, którym dałam się zmylić przez poprzednie dwa dni, nie zaczęło znów lać jak z cebra.
Przyjeżdżam na miejsce i okazuje się, że pamiętam drogę na stare miasto - super! W przejściu między dworcem PKP i PKS, mijam te same tandetne stoiska z chińskimi ubraniami, co kiedyś i przechodzę obok tych z wypiekami, zastanawiając się, czy gdańszczanie tak uwielbiają drożdżówki, że ten nie-aż-tak-wielkim metraż został opanowany przez cukiernie/piekarnie.
Wychodzę na powietrze. Jest środek tygodnia, więc mam nadzieję, że nie będzie tłoczno. Przynajmniej jedna moja prognoza się sprawdza. Przechodzę przez pierwszy rząd straganów opisanych "hand-made" lub "made in Poland". Wtedy uzmysławiam sobie, że jednak nieoglądanie telewizji, to nie taki dobry pomysł, bo omijają mnie ważne wiadomości, jak na przykład przesunięcie granicy kraju, aż pod Mur Chiński. Oczywiście znajduję też "polskie perełki".. ale na nie mnie nie stać.
Wtedy zaczynam już powoli mieć minę, jak te dziecko w wózku.


Powtarzam sobie "Gdańsk jest pięknym miastem, Gdańsk jest pięknym miastem.." , sprawnie wymijam ludzi i kieruję się na drugi brzeg. Ignoruję też pierwsze krople deszczu, który po chwili już nie spadają. Uf.


Ruszam dalej pozachwycać się kamienicami. Wchodzę w jedną z ulubionych uliczek, tą z ciężkimi, kamiennymi schodkami, wyciągam aparat, żeby móc w domu też się nią zachwycać.. i zaczyna lać. Na karcie aparatu pozostaje jedno zdjęcie. Prześwietlone. Szybko jednak znajduję jakieś jeszcze nieoblegane tłumnie zadaszenie, wyciągam parasolkę i chowam aparat do torby. Dalej przychodzi czas na stoiska z kręconymi ziemniakami, pajdami ze smalcem, "magicznymi tarkami" do wszystkiego, ziołami i fotelami, które są dobre na wszystkie choroby.. a ! i jeszcze "naturalnymi" zapachami/olejkami do szafy/auta/mieszkania.
Przestaje na chwile padać. Zapach pieczonej kiełbasy, wyjątkowo mi się podoba, więc stwierdzam, że muszę być już głodna. Odkładam to jednak na później, bo czekają na mnie stoiska z antykami. Uśmiechają się do mnie stare, wypolerowane sztućce, lekko pordzewiałe puszki po herbacie, buteleczki.. odwzajemniam uśmiech, podchodzę do stoiska.. I.ZACZYNA.LAĆ! Właściciele szybko zakrywają co się da, a ja znajduję miejsce pod drzewem wraz z dwudziestoma innymi ludźmi. Tylko jedna mała dziewczynka, zadowolona wychodzi spod niego, najpierw wyciągając rączkę, a potem z zachwytem język. I trochę jej zazdroszczę.
Po 10 minutach tylko lekko pada, więc idę dalej. Zza chmur wychodzi nawet słońce, więc w części z antykami spędzam najwięcej czasu. Robię drugą rundę wokół jarmarku i okazuje się, że czas wracać. Wciąż jestem głodna, ale znów zaczyna lać, więc wolę kupić bilet na autobus.
Autobus okazuje się być amfibią, bo bez problemu mknie przez zalane drogi, a ja znów siedząc przyklejona do okna patrzę, jak woda spod kół chlapie przechodniów i zastanawiam się, czy nadjeżdżający rower spotka się z autobusem właśnie obok głębokiej kałuży przed nami. Miał szczęście. I może w tym momencie byłam złym człowiekiem, ale z radością obserwuję jak kolejna fala wody wpada przez uchylone okno do wnętrza małego samochodu. Choć nie mam pewności, czy to był samochód, czy głośnik na kółkach, bo najpierw usłyszałam muzykę klubową potem dopiero widzę, to względnie małe coś, z młodymi w środku, którzy z nagłej zamiany ich głośnika w basen nie są zadowoleni.
Wracam do Stegny, a tam już czekają na mnie skrzydełka z grilla. DUŻO skrzydełek. Pije Somersby "party'ując lajk a lord" i obiecuję sobie wrócić do Gdańska, ale na pewno nie w czasie Jarmarku.
:-)


20 sierpnia 2012

Relacja z drugiego końca Polski.


Mając aż miesiąc urlopu , wpakowałam się z moją czerwoną walizką w pociąg relacji Katowice-Kołobrzeg, by po 8 godzinach wysiąść w Malborku, a stamtąd czerwonym "peżotem" mknąć do Stegny. Ok, pewnie jest wiele umiejętności ważnych podczas tak długich podróży, za najbardziej przydatną jednak uważam niemal natychmiastowe zasypianie w bujającym środkach transportu ! :-)


Typowa polska plaża, z typowa polska roślinnością.. Prawie cały tydzień mogłam marszczyć nos i mrużyć oczy w palącym słońcu, przy 30stopniowym upale. Dzięki temu też, pierwszy raz w ciągu 5 lat mogłam choć przez chwilę nacieszyć się brązową opalenizną.


U Dziadków na szczęście niewiele się zmieniło. Dziadek wciąż z tą samą pasją zagląda do "jego pomidorów" i mimo, że co roku sadzi już mniej innych warzyw, to odmian pomidorów przybywa.. niekwestionowanym królem ogrodu pozostaje wciąż słodziutka odmiana malinowa!


Przez parę ostatnich lat spóźniałam się na sezon porzeczkowy. W tym roku udało mi się dopaść jeszcze jeden, gęsto "udekorowany" owocami krzak białej porzeczki.. mmm..


Dziadek jest stały w swej "miłości" do pomidorów, Babcia natomiast, stale z nieukrywaną przyjemnością ( i uporem! :-) ) karmi wszystkich nieprzyzwoitą ilością nieprzyzwoicie dobrego jedzenia. Następnym razem muszę zapamiętać, żeby przywieźć ze sobą dodatkowy żołądek i hipermetabolizm.
Pierwsza w kulinarnej kolejce była flądra. Pojechaliśmy z samego rana do Kątów Rybackich. "Włodek, kup tak po 3 fląderki na głowę", co na oko daje ok.4kg ryby.. wracamy z 8(!). Nie pamiętam Babci komentarza, ale była dość spokojna wiedząc, że smażenie ryb, to od zawsze "nie jej działka".. chociaż tak, na pewno padło słowo "szaleństwo" :-)


Po przyjeździe przychodzi pora na filetowanie i przygotowanie ryby na smażenie ( na garażowym piekarniku przeznaczonym TYLKO do smażenia ryb :-) ) następnego dnia. Wydaję mi się, że smażona flądra i cały ten "rytuał" jej przygotowywania obserwowałam od dziecka, co wakacje - dziadek  siadał przed swoim warsztatem, w jednej ze swoich "odświętnych" koszul (jak ironicznie lubi je nazywać Babcia) i  po kolei, każda z ryb szła pod ostry nóż. Jako dzieciak, niby mnie to wszystko brzydziło, a jednak za każdym razem podbiegałam, by podpatrywać z ciekawością..

 Co naprawdę oznacza "leżeć plackiem" ;-)

Ryba rybą, a gofry goframi.. Dagmara ochoczo kiwa głową na pytanie babci, czy na kolację smażymy gofry. Kuba tylko się uśmiecha i już wiem, że zostałam przegłosowana przez dwójkę ośmiolatków - super! Ale łamię się, kiedy w kuchni zaczyna pachnieć, a dwudziestoletnia gofrownica skwierczy i paruje. Otwieram słoik dżemu porzeczkowego i tegorocznego - jabłkowego. Mielimy cukier puder i zasiadamy do stołu.. "Madzia" pałaszuje chrupiące gofry równie dzielnie jak pozostała dwójka :-)


Udanego tygodnia!